Legenda o krwawniku

Schreiberhau, 1946, Anne

Rabe spogląda na Scheundelwiese, siedząc na gałęzi. Nie podoba mu się. Ludzie, których już miał okazję nauczyć swoich praw wyjeżdżają. Walizki są pakowane w niezrozumiałym dla Ducha pośpiechu. Mariental pustoszeje. Dom, znajdujący się już praktycznie w lesie, bezpośrednio przy drodze prowadzącej na Veilchenspitze, jest jednym z ostatnich. Kruk spogląda w okna i nie rozumie. Kilkuosobowa rodzina pakuje swój dobytek. Zwierzęta muszą zostać. Dwie krowy w oborze muczą dość żałośnie. Franz, leśniczy i ojciec rodziny, próbuje je uspokoić. Nadaremno. Wzrok kruka skupia się na oknach. Talerze, miski, ceramiczne kufle. Wszystko zostaje. Wąska, obrośnięta drzewami alejka. Kury. Opieńki. Riesengebirge. Wszystko zostaje. Rabe nie wie, czemu ludzie wyjeżdżają. Jak dotąd raczej tu przyjeżdżali. Często umierali, więc przyjeżdżali kolejni. Niektórzy pokątnie oddawali mu cześć. Franz zrobił to tylko raz, kiedy jego maleńka córeczka zgubiła się w górach. Anne zawsze myślami była trochę gdzie indziej. 

Siedmioletnia Anne patrzy do góry. Z gałęzi buka spogląda na nią wyjątkowo duży kruk. Rabe. Jej Rabe. Rodzice Anne nie wierzą w opiekuńcze duchy. Przynajmniej tak twierdzą. Rodzice Anne nie chcą wierzyć, że Rabe ich obroni. Wyjeżdżają do Köln. Oczywiście zabierają ze sobą Anne, nie ma wyjścia. Dziewczynka spogląda w żółte oczy kruka. Ten sfruwa z gałęzi i kieruje swój lot nad rozległą, ukwieconą łąkę. Jest późna wiosna, łąka jest pełna kwiatów. Anne biegnie na łąkę za krukiem, próbując dotrzymać mu kroku. Zawsze wydawało jej się, że w łące jest coś niezwykłego. Ze swoją mamą zbierała tu zioła. Jej ulubionym była zawsze Schafgarbe. Ma małe białe kwiatki, które układają się w kształt niewielkiego parasola. Mama robiła z niego herbatki na zimę, dodawała liście do zup czy podpłomyków. Krowy też chętnie ją jadły. Schafgarbe to dobra roślina. 

Ojciec woła Anne. Ta ogląda się za siebie i już ma biec z powrotem. Przynajmniej powinna. Co nie znaczy, że ma ochotę. Przed nią rysują się w oddali góry. Na szczytach jeszcze leży śnieg, stopnieje dopiero w maju. Wielki kruk skacząc na drobnych nóżkach zbliża się do dziewczynki. W dziobie trzyma piękny kwiat Schafgarbe. Dziewczynka musi się pospieszyć. Nikt nie tłumaczy Anne, czemu wyjeżdżają. Po prostu trzeba. 

Лосє, 1947, Анна

Анна udaje, że wcale nie ma łez w oczach. Przecież nic się takiego nie dzieje. Nic się nie dzieje. Nic się nie dzieje. Trójka starszego rodzeństwa siedzi na sporym wiejskim wozie. Unikają jej wzroku. Ojciec krzyczy. Chyba na matkę, żeby się pospieszyła. Nawet nie za bardzo mieli co pakować. Анна kurczowo trzyma w ręku lalkę-szmaciankę, kupioną na odpuście w Ґорлицяx. Stopy oparła na zielonej, malowanej skrzyni na ubrania. Jest jej zimno. Nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co właśnie się dzieje. Chce jej się płakać, bo ojciec krzyczy. Bo matka płacze. Bo dwie starsze siostry są wyraźnie poddenerwowane i coś między sobą szepczą. Анна nie jest dopuszczana do szeptów. Podobno jest za mała. W stodole dwie krowy muczą przeraźliwie. Dziewczynka rozumie, że się boją. Też by się bała. Też się boi. Policjant patrzy na rodzinę z wyraźną niechęcią. Васил siada nerwowo na koźle. To zły czas. Wczoraj Анна nazrywała czarnego bzu. Niedobrze. Nieszczęście. Zła wróżba. I dziewucha też głupia. A teraz musimy jechać. Васил nie wie, dokąd jadą. Na zachód. Dalej niż do Креницi. Dalej nawet niż do Krakowa. 

Анна patrzy w górę. Chmury nad jej głową poruszają się spokojnie, płyną na zachód. Dziewczynka siąka nosem i stara się uspokoić. Na zachodzie też będą piec Paschę. Na pewno. Przecież tak było zawsze. Jedna wyjątkowo ciężka i nisko lecąca chmura zahacza o cebulastą kopułę cerkiewnej wieży. Rodzice i siostry już nie oglądają się za siebie, wóz rusza. Анна patrzy. Przestraszony ksiądz wybiega z cerkwi. Po dachu koziołkuje niebieskawy mężczyzna. Dziwnie przypomina sąsiada, który zaginął w zeszłym roku. Wszyscy myśleli, że go zastrzelili. Sąsiad ma białe, przyprószone kryształkami lodu wąsy. Ksiądz rzuca się mu na pomoc, ale niebieskawe, wychudzone ciało już się nie rusza. Prawdopodobnie ostatni łemkowski płanetnik spadł, niszcząc przy okazji dach cerkwi. Policjant zdaje się tego nie zauważać. Zaczyna wyprowadzać z obórki ich krowy. Nikt nie mówi dziewczynce, dlaczego wyjeżdżają. Po prostu tak trzeba. 

Szklarska Poręba, 2008, Ania 

Ania to radosna i trochę zbyt ciekawska siedmiolatka. Zadaje zbyt dużo pytań. Zdecydowanie zbyt dużo. Chce wiedzieć, co jest na strychu (podobno jest tam czarownica, dlatego nie wolno jej tam chodzić samej). Co mieszkało w oborze, w której nie ma zwierząt, tylko trochę starego siana. Co to za stare, czarno-białe fotografie, przedstawiające obcych ludzi. Skąd babcia ma taką piękną, zieloną, malowaną w kwiaty skrzynię. Kto mieszka za górami. Czy Liczyrzepa istnieje. Dlaczego babcia mówi na kubki garnuszki. Nikt nie chce odpowiadać dziewczynce. Niezrażona biega od pokoju do pokoju. Szuka odpowiedzi. Najciekawsze są kury. Kiedyś udało jej się podebrać sześć jajek na raz. Dwa stłukła, ma za małe paluszki. 

Na dużym starym buku ktoś powiesił huśtawkę. Bawi się na niej mała dziewczynka. Rabe obserwuje ją uważnie. Niemożliwe, żeby Anne wróciła. To nie może być ona. Jest jednak bardzo podobna. Kruk przekrzywia główkę. Myślał, że ten dom zostanie pusty już na zawsze. Może dobrze, że się mylił. Rabe zlatuje z gałęzi, kierując swój lot na Gonciarską łąkę. Ania go zauważa i biegnie za nim. Lubi łąkę. Zawsze jej się wydawało, że jest w niej coś niezwykłego. Za ścianą drzew majaczy Łabski Szczyt. Dziewczynka zauważa małe białe kwiatki skupione w ślicznych baldachimach przypominających małe parasolki. Razem z babcią zbierają je wiosną i latem. Babcia dodaje je do zup, robi z nich herbatki. Ania nie lubi pić herbatek. Ale lubi zbierać krwawnik. Babcia nie wie, jak nazywają się te kwiatki. Ania się temu dziwi, bo to przecież z nią i tylko z nią zawsze je zbiera. Ania sprawdziła w atlasie roślin. Zdecydowanie jest to krwawnik. Ma takie śmieszne liście. Zbiera całe naręcze. Jej palce pachną łąką. Rabe siada w trawie i patrzy z ukosa na dziecko. Nie, to niemożliwe. Zrywa dziobem jeden kwiatek. Podchodzi w drobnych podskokach do dziewczynki. Ta przykuca przed nim. Ania się śmieje. Rabe się dziwi. Może one wszystkie są po prostu takie same. A może… nie, to niemożliwe.

Korekta: Marta Piasecka


Karolina Babczuk

Łemkini i Polka z pochodzenia, Dolnoślązaczka z urodzenia i z wyboru. Wie, że Rabe nie lubi, kiedy nazywa się go Liczyrzepą. Studentka filologii czeskiej w ramach IFS UJ i przewodniczka po Pradze. Jej pasją są języki mniejszościowe i kultura pogranicza. Zdecydowanie zbyt dużo czyta, kiedy może wyjeżdża w góry.

Previous
Previous

Fotografia

Next
Next

Korzenie