Nieszczęśliwa sobota
Międzyrzecze Wołoskie, marzec 1954
Dzwonienie budzika wtargnęło do mojej głowy i huczało w czaszce niczym rój rozwścieczonych pszczół. Przewróciłam się na bok, wyciągnęłam rękę i odruchowo klepnęłam budzik z całej siły, żeby się wyłączył. Przy okazji zaświeciłam lampkę, która stała na stoliku obok. Powieki miałam ciężkie, dlatego dalej leżałam z zamkniętymi oczami. Światło i tak przeniknęło przez różową membranę do mojego mózgu i wypaliło w nim jaskrawe plamy.
Miałam wrażenie, że łóżko mnie ciśnie, a pierzyna chyba była z nim w zmowie, bo zaczęła mnie przygniatać. Gdybym własnoręcznie nie wypchała jej kaczym pierzem, pomyślałabym, że pełna jest ołowianych opiłków. Nie chciało mi się wstać i nic by tego nie zmieniło, a już na pewno nie takie atrakcje, ufundowane mi przez własne łóżko. Za Chiny Ludowe nie chciałam położyć stóp na tej zimnej posadce. Na samą myśl dostawałam dreszczy.
Jasne, musiałam się wczoraj mocno przemęczyć. Kiedyś byłam w stanie więcej wytrzymać… Czy starość już daje o sobie znać? Chyba nie, przecież jeszcze nie mam czterdziestki.
Ostrożnie się przeciągnęłam, wstałam z trudnem i położyłam bose stopy na zimnej podłodze. Chciałam, żeby już była wiosna. Marzec to najgorszy miesiąc. Wilgotny, przenikliwy i nieskończony.
Mój mąż głośno zachrapał po drugiej stronie łóżka. Przerzuciłam pled przez ramiona i powlokłam się do kuchni, żeby przygotować dla wszystkich śniadanie. Napaliłam w piecu i nastawiłam wodę na kawę zbożową – normalnej kawy nie piję, nigdy nie umiałam się do niej przyzwyczaić. Poszłam obudzić dzieci. Odrętwienie pomału przechodziło. Będzie dobrze – starałam się podnieść samą siebie na duchu – rozchodzę to. Jutro jest niedziela, przed południem Andula mi pomoże z obiadem, a po południu sobie odpocznę.
Woda zaczynała się gotować. Nasypałam do garnka zbożówki i zalałam ją. Kiedy podniosłam kubek, żeby go przenieść na stół, pękł zmęczony długimi latami uczciwej służby, a gorąca kawa rozlała się po kredensie i rozbryzgnęła na koszulę i moje bose stopy.
„Szlag, szlag, szlag” – zaszlochałam, ale na szczęście napój już trochę ostygł, więc skóra tylko zaczerwieniła się w oparzonych miejscach i nieprzyjemnie piekła, ale pęcherze się nie pojawiły. Szybko polałam zaczerwienienia wodą i posmarowałam tłuszczem, tak jak robiła to moja babcia. Na porządne sprzątanie nie było czasu. Pobieżnie przetarłam kredens, podłogę i poleciałam się przebrać. Z góry wiedziałam, że nie zdążę już zjeść śniadania. Trudno, przegryzę coś w pracy.
Wróciłam do kuchni po torbę. Zawsze po drodze z pracy idę zrobić zakupy. Jeszcze raz krzyknęłam do dzieci, że mają wstawać. W soboty mają lekcje tylko przed południem, więc nie mają znowu tak najgorzej, ale i tak wypędzenie ich z łóżka graniczy z cudem.
Nagle noga poślizgnęła mi się na mokrych kafelkach. Straciłam równowagę i upadłam na bok.
Nie, to nie może się dziać, pieprzony pech – pomyślałam. Ból ze stłuczonego uda promieniował aż do pleców. Ostrożnie przekręciłam się na plecy, potem chwyciłam się stołu, usiadłam i poruszyłam nogą, żeby sprawdzić, czy niczego sobie nie złamałam. Dopiero potem pomału wstałam.
Do trzech razy sztuka, ciekawe, co jeszcze mnie dzisiaj spotka – zastanawiałam się.
Nie żebym była przesądna, ale gdybym mogła, wróciłabym do łóżka i nie wychodziła z niego aż do poniedziałku.
Wyruszyłam w ciemność. Ulicami miasta spieszyły dziesiątki ludzi skulonych w płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Czapki i chustki mieli naciągnięte głęboko na czoło. Silne lutowe mrozy już osłabły, na chodnikach leżały resztki mokrego śniegu, ze wszystkich stron dochodziły chlapiące odgłosy kroków, co i raz pozdrowienia i ciche rozmowy. Te same ulice, ci sami ludzie, których spotykałam każdego ranka, ale nie mogłam pozbyć się uczucia, że coś jest inaczej. Droga wydawała mi się jakaś dłuższa i bardziej męcząca, a wiatr bardziej przenikliwy.
Witryna cukierni była jeszcze ciemna, sprzedawać zaczynamy dopiero o dziewiątej, ale na zapleczu już się świeciło. Do szatni dotarłam jako jedna z ostatnich. Szybko powiesiłam płaszcz, zmieniłam buty i założyłam biały fartuch roboczy. Patrząc w lustro, związałam włosy w kucyk i przykryłam je siatką. Odkręciłam kran i sięgnęłam po mydło, żeby umyć ręce. Przy produkcji żywności kładzie się szczególny nacisk na higienę, a poza tym nasza szefowa wyjątkowo tego przestrzegała. Gdyby coś się stało, byłoby na nią. Ale i tak porządnie mnie wkurzyło to, że w tygodniu posłała do domu cztery pracownice cukierni tylko dlatego, że trochę pokasływały. Akurat przed Dniem Kobiet, kiedy jest najwięcej pracy. Podczas gdy one byczyły się pod ciepłą pierzynką, my musieliśmy pracować za nie. Zazwyczaj obsługiwałam tylko klientów za ladą, ale teraz musiałam przychodzić do pracy wcześniej i pomagać przy produkcji. Było naprawdę sporo pracy, ponieważ zakłady zamawiały dla swoich pracownic pudła pełne słodkości.
„Nie wydaje ci się, że ta woda śmierdzi?” – Zdena powąchała koniuszki palców i z obrzydzeniem zmarszczyła nos. „Zauważyłam to już wczoraj, ale dzisiaj wydaje mi się, że jest jeszcze gorsza”.
Nabrałam wody do dłoni. Naprawdę śmierdziała. „Nie wydaje mi się” – skłamałam. Zdena z tą swoją przesadną dokładnością jeszcze by z tym poleciała do szefowej, a ta kazałaby nam przegotowywać wodę lub – co gorsze – zawiadomiłaby służby. Wtedy na bank zamknęliby cukiernię.
Szefowa oddelegowała mnie do pomocy Antonínowi. Kończył robić ptysie. Nadziewał je kremem, a ja polewałam lukrem i odkładałam na kratkę. Kiedy polewa zastygła, wkładałam je do pudełek i przygotowywałam do wysyłki. Wydawało mi się, że jest tam strasznie gorąco i już nie mogłam się doczekać aż minie ósma i będę mogła przejść na sklep. Miałam tylko nadzieję, że szefowa nie powie, że mam iść zmywać naczynia. Dwie pomywaczki wzięły wolne, te młode dziewczyny w ogóle nie są wytrzymałe, nie potrafią wziąć się w garść, a potem całą robotę odwalamy my – starsi. Tak jakby i mnie nie bolało całe ciało.
W końcu wybiła dziewiąta. Nałożyłyśmy wszystko ze Zdeną na tace i włożyłyśmy do szklanych sklepowych witryn. Mokrą ścierką wytarłam ladę i stoliki, po czym założyłam czysty fartuch.
„Podobno lepiej by było, gdybyśmy tę wodę przegotowywały” – powiedziała Zdena. No pewnie, pomyślałam sobie. I tak już mam aż nadto pracy, a poza tym to oparzenie na nodze wyglądało na coś poważniejszego niż mi się rano wydawało. Od czego by mi było tak słabo? Jeszcze te uderzenia gorąca.
„Popatrz, Helerka” – szturchnęła mnie Zdenia.
Faktycznie, to była ona. Nigdy jeszcze nie widziałam jej u nas w cukierni. Chodziła tylko do sklepu spożywczego. Rzadko kiedy kupowała coś innego niż chleb i kartofle. W mieście mówili, że przynosi pecha. Dzieci, kiedy ją widziały, na wszelki wypadek krzyżowały palce, jakby widziały czarownicę. To prawda, była trochę psychiczna, ale nieszkodliwa. Sama zasłużyła sobie na taką opinię. Ubierała się cała na czarno, trzymała się z boku. Nigdy z nikim nie rozmawiała i patrzyła na człowieka spode łba jak jakiś czub.
„Co podać?” – zapytałam się, kiedy przyszła jej kolej. Stała tylko i milczała.
Pokazała palcem na ptysie za szklaną witryną.
„Ptysie?” – upewniłam się.
Pokiwała głową.
„Ile?”
Zawahała się. „Sześć”.
Zdziwiło mnie, że jej głos brzmi tak młodo. Zaczęłam się bacznie przyglądać Helerce. Chustka krzywo zawiązana na siwych włosach, pomarszczona twarz bez zębów. Zapadnięte policzki. Zgarbione ramiona. Jednak kiedy podniosła wzrok, zdałam sobie sprawę, że to całkiem młoda kobieta, może nawet młodsza niż ja. Co jej się...
„Do pudełka?” – zapytałam.
Spojrzała się na mnie jakby nie rozumiała. Puste spojrzenie tych brązowych oczu mnie denerwowało.
„Zapakować?” – zapytałam znowu.
Pokiwała głową. Szczypcami przełożyłam sześć ptysiów na tackę. Całość owinęłam papierem i przesunęłam pakunek po blacie w jej stronę. „Sześć sześćdziesiąt”. Nie mogłam się doczekać, aż ta kobieta sobie pójdzie.
Patrzyła na mnie, jakby mnie nie rozumiała.
„Sześć sześćdziesiąt” – powtórzyłam niecierpliwie.
Wyciągnęła z kieszeni zaciśniętą dłoń i położyła na ladzie wymiętą papierową pięciokoronówkę. Nie spuszczała z niej wzroku. Liczyła chyba w duchu, ile musi jeszcze dopłacić. Po chwili wyłowiła z kieszeni garść drobniaków i wyciągnęła rękę w moją stronę, żebym wybrała z niej tyle, ile potrzeba. Drżały jej dłonie. Miała kościste palce i opuchnięte przeguby. Ostrożnie wzięłam z jej chudej dłoni koronę i trzy dwudziestohalerzówki oblepione okruszkami chleba i czarnymi kłaczkami. Zrobiło mi się niedobrze na sam widok. Zaraz pójdę umyć ręce, myślałam w duchu. Do trzech razy sztuka, przecież tak się mówi. To trzecie spotkanie z Helerką i obrzydliwą zawartością jej kieszeni.
Włożyłam pieniądze do kasy, kiwnęłam Zdence, że zaraz wrócę i poszłam na tyły do umywalni. Od patrzenia na obrzydliwą dłoń Helerki zrobiło mi się niedobrze. Zalała mnie fala gorąca. Nogi chwiały mi się jak źrebakowi, więc dla pewności przytrzymałam się ściany. Oparłam się o umywalkę, wyciągnęłam rękę w stronę kranu, ale w tym momencie zrobiło mi się ciemno przed oczami i więcej już nie pamiętam.
Ze szpitala wypuścili mnie po trzech tygodniach. Kiedy powiedziano mi, że mam tyfus, byłam pewna, że zaraziła mnie Hana Helerová. Niby dlaczego w snach nachodziły mnie jej brązowe oczy i kościste ręce? Doktor powiedział, że zaraziłam się przez wodę, ale ja wiedziałam swoje.
Kiedy wróciłam do miasta, zobaczyłam, że cukiernia jest zamknięta. Po pewnym czasie na jej miejscu otwarto sklep z tekstyliami.
Lutowe mrozy uszkodziły podobno rurę ściekową. Jej zawartość dostała się do studni. Był marzec. Miesiąc, kiedy wszyscy kaszlą i smarkają. No dobra, w najgorszym wypadku leżą w łóżku z gorączką. Nikomu nie przyszło do głowy, że dziewczyny od nas z cukierni mają zaraźliwy tyfus. Kiedy w końcu odkryto, że źródłem zakażeń jest studnia należąca do cukierni i tyfus roznosi się przez nasze słodkości, w mieście została ogłoszona kwarantanna, ale było już prawie za późno. Setki ludzi było chorych, a ci w ciężkim stanie umierali. Marzec 1954 roku był dla Międzyrzecza smutnym miesiącem.
Korekta: Angelika Kosieradzka
Konsultacja: Anna Jakubowska
Alena Mornštajnová - ur. w 1963 r., ukończyła anglistykę i bohemistykę na wydziale filologicznym Uniwersytetu Ostrawskiego. Pracowała jako lektorka języka angielskiego, zajmowała się przekładem, jednak obecnie całe swoje życie poświęca twórczości literackiej. Pochodzi z Międzyrzecza Wołoskiego. Debiutowała w 2013 roku powieścią „Slepá mapa” („Pusta mapa”), za którą otrzymała nominację do Czech Book Prize 2014. Największym sukcesem Aleny Mornštajnovej okazała się jej trzecia powieść „Hana” z 2017 roku, w której porusza temat Holocaustu. Śmiało można powiedzieć, że dzięki tej powieści weszła do panteonu najpopularniejszych współczesnych czeskich pisarek. W swojej twórczości pokazuje, jak wielki wpływ ma historia na życie jednostki.
W 1954 roku w Międzyrzeczu Wołoskim wybuchła epidemia zaraźliwego tyfusu. Epicentrum okazała się cukiernia na rynku, a dokładniej woda ze studni, której używano przy pieczeniu. Zachorowało wtedy 258 ludzi. Oficjalnie zmarły 23 osoby. Przetłumaczyłam to opowiadanie tylko ze względu na postać Hany Helerovej. Bardzo się cieszę, że to opowiadanie będą mogły przeczytać osoby, które nie znają języka czeskiego.