Kapka Kassabova - Muzyka ruin[1]

Antonowi Georgiewowi – 

niebywałemu włóczędze

Dlaczego są na świecie miejsca, które czujemy, jak współbrzmią z nami, mimo że nigdy tam nie postawiliśmy stopy? Gdzie indziej natomiast czujemy się niezręcznie w ledwie wyczuwalny, lecz kategoryczny sposób, który można porównać do romantycznego związku, w którym nam zgrzyta. Zanim zdążyłam ukończyć szkołę średnią, nasza rodzina opuściła Sofię i wyemigrowała na Wyspę Południową Nowej Zelandii. Od samego początku było jasne, że znaleźliśmy się w nieporównywalnie pięknym miejscu, dlatego nie było żadnego powodu, żebym czuła się tam wtedy tak obco. Logika podpowiadała, że nie istnieje żadna siła – ani niesamowita przyroda, ani nowe życie, które tam zbudowaliśmy – zdolna zamknąć bezkres między moim wewnętrznym i zewnętrznym postrzeganiem rzeczywistości; czas i oswojenie się z otoczeniem również w żaden sposób nie przyczyniły się do tego. Mój nieuzasadniony niepokój trwał kilka lat: jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, pamiętam jakby to było dzisiaj – niebieski dywan Oceanu Spokojnego, okalający wyspę ze wszystkich stron, strome i wietrzne ulice, jaskrawoczerwone drzewo pohutukawa. Czy miało to związek z tym, że Nowa Zelandia jest wyspą, a moja niedoświadczona młodociana świadomość człowieka kontynentalnego kojarzyła je z wrakami statków i koloniami karnymi? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, jednak mniej więcej w tym czasie poznałam psychologa z Buenos Aires, który mi opowiedział o swoim pacjencie, starszym mężczyźnie cierpiącym na melancholię: „Urodziłem się w Argentynie we włoskiej rodzinie – opowiadał pacjent – ale kiedy patrzę na pampę, czuję paraliżującą pustkę. To nie jest mój krajobraz. Tutaj nie wiem, kim jestem. Mam wrażenie, że moje życie powinno wydarzyć się gdzieś indziej, w Europie, lecz jest już na to za późno”.

Psycholog ten diagnozował melancholię jako przejaw duchowego problemu naszego poczucia przynależności, który moglibyśmy nazwać problemem domu. Może istnieje jakiś specyficzny rodzaj melancholii topograficznej, na którą cierpiał włoski Argentyńczyk na pampie, coś, co opisał żyjący na wygnaniu polski pisarz Witold Gombrowicz w swoim Dzienniku, obowiązkowej lekturze dla każdego z nas: wygnańców, emigrantów, zewnętrznych i wewnętrznych imigrantów, melancholików topograficznych i ekstatyków. Ponieważ już wierzę, że istnieje coś takiego, jak ekstaza topograficzna – poczucie bycia w domu, w określonym miejscu, które ma swoje centrum w najbardziej skrytej cząstce naszego ducha. 

W tych nowozelandzkich latach nieustatkowania nie wiedziałam, że w pewnym przyszłym dziesięcioleciu w końcu znajdę swój dom na innej wyspie, pomimo ostrzeżeń, że Szkocja i Wyspa Południowa Nowej Zelandii mają podobną rzeźbę terenu – oraz owce, wspominali też ludzie, jakby to było najistotniejsze. Gdy tylko przybyłam do Szkocji – kraju niszczejących zamków, potarganych przez wiatr domków, niedostępnych murów twierdz; kraju wszechogarniającej tęsknoty, błękitniejących szczytów, rwących rzek, purpurowych torfowych jezior oraz ludzi, których twarze skrywają tajemnice – poczułam to: rozpoznawalność Starego Świata. Mimo że nie miałam tutaj historii rodowej, dla mnie to był powrót do domu. Z dwóch powodów – gór i ruin. 

Niektóre z ruin w Szkocji są bolesnym wspomnieniem tzw. czystek z początku XIX wieku, kiedy to chciwi właściciele ziemscy zmusili miejscową ludność do opuszczenia swojej ziemi, która z pól uprawnych miała zostać przekształcona w pastwiska dla owiec. Milionów owiec. Owce przynosiły więcej zysków niż małe, rodzinne gospodarstwa rolne. I tak oto bogaci Szkoci stali się jeszcze bogatsi, a ci biedni stworzyli jeden z największych narodów imigranckich. Przesiedleńcy nie mieli innego wyboru niż wypłynąć do Nowego Świata i zamienić swoje gorzkie wygnanie na lepsze możliwości. 

Lecz ruiny należą do Starego Świata i być może my, ludzie tutaj, mamy zakorzenione i wrodzone zapotrzebowanie na nie. Mamy w naszym kodzie genetycznym coś, co po prostu reaguje na te dawne rzeczy. Nazwijmy to muzyką ruin. Pewnego lata, kręcąc się po odludnych bułgarskich wioskach, nasłuchałam się tej smutnej muzyki. W Bułgarii spędziłam pierwsze osiemnaście lat swojego życia. To jedyne miejsce na świecie, w którym nie muszę tłumaczyć, jak się pisze moje imię, a przypomina mi to pewne irlandzkie przysłowie: „Dom jest tam, gdzie wiedzą, jak wymawiać twoje imię”. 

Prawdopodobnie właśnie to mnie skłoniło do przejażdżki wypożyczoną dacią po drodze, która mogłaby się szczycić mianem najbardziej potłuczonej w Europie, rytualnie wcinając w tym czasie paczkę wafelków Borowec, których smak i opakowanie nie zmieniły się od lat 70. – a może nawet od lat 50. Droga, której księżycowa nawierzchnia niczym się nie różniła od wielu innych dróg w Bułgarii oznaczonych na mapie jako „drugiej kategorii”, prowadzi z Burgas w głąb kraju. Jej dziury też się nie zmieniły od lat 70. Innych samochodów nie było. Zobaczyłam jednak grupę oblanych potem drogowców i przez chwilę pomyślałam, że naprawiają drogę. Nic bardziej mylnego – tylko numerowali dziury, być może przygotowując drogę do odległej w czasie rehabilitacji. Dziura numer 14 okazała się przeszkodą dla dacii, która zmusiła mnie do sprawdzenia, czy nie mam przebitej opony. Nie miałam, ale kiedy wyszłam na pole dzikiej pszenicy obok drogi, natknęłam się na coś, co zlewało się z wyschniętym, wyblakłym krajobrazem późnego lata: ruiny. 

Samotny szkielet traktora z czasów radzieckich rdzewiał wśród zarośli, pełzających po szczątkach długiego budynku. Przez ostatnie dwadzieścia lat deszcze i śniegi wygięły dach, a przez dziurę w ścianie było widać części maszyn rolniczych, które ostały się po kradzieży metalu na złom. Można sobie tylko wyobrazić, jak to wszystko wyglądało. 

Między wioskami Kabile i Debelt rozciągały się bujne pola – tak urodzajne, jakby same się rozmnażały. W Debelt, znanym wcześniej pod turecką nazwą Yakezli, a jeszcze dawniej Deultum w kolonii Flavia, widziałam ruiny rzymskich łaźni – prawdziwie rzymskich, w przeciwieństwie do tych rzymskich (w znaczeniu osmańskich) mostów z XVII wieku, rozproszonych po całym kraju, bowiem na Bałkanach jedne ruiny są bardziej uprzywilejowane od drugich. Na trackie ruiny patrzy się pozytywnie, na osmańskie – nie. W Kabile, dokładnie kiedy wybiło południe, kilku mężczyzn z zepsutymi zębami siedziało sobie i piło ciepłe piwo. Żeby zobaczyć stanowisko archeologiczne „Kabile” – pozostałości po trackiej osadzie – wspięłam się na rojące się od węży wzgórze, mijając zamknięte muzeum, zardzewiałe znaki i samotnego poszukiwacza skarbów, który w samych szortach kopał pod wczesnośredniowieczną bazyliką. Na samym szczycie rozpościerał się widok na urodzajną Nizinę Górnotracką, której ziemia dawno temu przekształciła się w krainę dobrze prosperujących rolników.

„Podróżując po Bułgarii, na każdym kroku natkniecie się na ruiny zaginionych narodów i minionych epok”, powiedział w XIX wieku etnograf Feliks Kanic. Jego słowa są dzisiaj jeszcze bardziej żywe, niż były półtora wieku temu. Od jego czasów pojawiła się całkowicie nowa kategoria ruin – ruiny radzieckiego eksperymentu. Sypiące się pegeery, jak ten tutaj. Opuszczone zakłady produkcyjne. Zardzewiałe centra konferencyjne w kształcie powypadkowego UFO na szczytach panoramicznych wzgórz. Puste wioski, takie jak te ciągnące się wzdłuż tej walącej się drogi. 

Pomiędzy Kabile a Debelt znajdują się widmowe wioski Svetlina, Zornica, Czelnik, Okop i Pobeda. W Zornicy bocian uwił sobie gniazdko na głowie bohatera proletariatu z wysoko uniesioną w górę pięścią. Schylona staruszka przechodziła przez pusty plac, jakby – korzystając z określenia Francisa Fukuyamy – szła do „końca historii”. Tutaj w Zornicy koniec historii przyjął formę starego socjalistycznego sklepu, zdemolowanego jak po bombardowaniu, z wciśniętą w kąt kawiarnią, w której grupka znajomych zarośniętych mężczyzn paliła papierosa za papierosem i obserwowała jedyny przejeżdżający tego dnia samochód. We wsi nie zostało wystarczająco dużo ludzi, żeby działał tu prawdziwy sklep, a jedną z przyczyn wyludnienia była likwidacja pegeeru. Wszystko to, co należało do mieszkańców Zornicy, Pobedy i Okopu (zapewne były to wtedy o wiele skromniejsze nazwy[2]), zostało przejęte przez państwo komunistyczne – inwentarz żywy, ziemia, winnice. Mieszkańcy byli zmuszeni do „dobrowolnego” wstąpienia do PGR-u lub do „dobrowolnego” poszukiwania pracy w miejskiej Bułgarii planu pięcioletniego, z jej fabrykami, zbiornikami zaporowymi i megakonstrukcjami, takimi jak te kompleksy z wielkiej płyty na obrzeżach każdego miasta, które sprawiają, że człowiek smutnieje, kiedy tylko przejdzie obok nich. Dorastałam w „Mładost” III. Były cztery dzielnice „Mładost” i żartowano, że bloki w „Mładost” XV będą miały widok na morze. Zanim jednak moja rodzina przeprowadziła się do bloku nr 328 w „Mładost” III, po latach oczekiwań na liście przydziału lokali komunalnych, nowopowstałe mieszkania wyglądały już staro. Dzisiaj te zamieszkałe socjalistyczne ruiny zostały przyodziane w gigantyczne kapitalistyczne reklamy, a pranie, rozwieszone latem i zimą na rozpadających się balkonach, trzepocze na wietrze niczym miliony flag. 

Lecz teraz, skoro takie miejskie ruiny jak „Mładost” III są, za sprawą dostępności miejsc pracy, gęsto zaludnione, to na wsi pozostało zaledwie 10 procent ludności sprzed 1945 roku. Jeśli jedna wieś liczyła dwustu mieszkańców, to dzisiaj jest ich dwudziestu. I tak jest w całym kraju. Jedynymi wyjątkami są faktyczne wioski-duchy, takie jak Moriane na granicy z Turcją, gdzie po wybudowaniu płotów granicznych w latach 50. XX wieku cała ludność została wysiedlona, poza jednym starcem, który miał włączać i wyłączać światła w nocy. Robił to, żeby wrogowie z NATO (Turcja) myśleli, że mieszkają tam ludzie. Ale ludzi tam już nie ma, nie ma nawet drogi wiodącej do wsi. Jedynym budynkiem są ruiny wiejskiej szkoły, przypadkowy pomnik upamiętniający nienarodzone dzieci Moriane. 

Skoro już o tym mowa, to opuszczone wiejskie szkoły i niszczejące pomniki o tematyce radzieckiej są kolejną rozległą kategorią ruin, trwalszą i bardziej zauważalną niż wszystkie starożytne ruiny w Bułgarii razem wzięte. W kraju, w którym co roku odkopuje się trackie grobowce, a ludzie wykorzystują kamienie z rzymskich agor do budowy domów, ta trwałość jest kolejnym absurdalnym osiągnięciem radzieckiego eksperymentu. 

„Ruiny są dialogiem między pewną niedokończoną rzeczywistością a wyobraźnią obserwatora” według idealistycznego opisu Kennetha Clarka, który jednak nie odwiedził postkomunistycznej Bułgarii, w której chodzi nie tyle o wyobraźnię, a o pamięć; nie chodzi
o niedokończoną, ale o późniejszą, raczej nieudaną rzeczywistość. Chyba że nie jest to obojętne, co oczywiście też jest możliwe. W każdym razie wydaje mi się, że wszystkie ruiny mają coś wspólnego z tym, jak godzimy się z porażką i nietrwałością. Nic dziwnego, że ich potrzebujemy. Nic dziwnego, że za nimi tęsknię, kiedy nie ma ich w pobliżu. W ruinach kryje się szczerość. 

Lecz prawdziwy powód tej podróży był związany z teraźniejszością, a nie przeszłością: spotkać się ze zwolennikami szerzącego się nowego ruchu spełniania własnych potrzeb poprzez rolnictwo. Ich przekonujące, sympatyczne motto brzmi: „Bądź sobą, zostań rolnikiem!” (aż chce się odkrzyknąć „Dobrze!”). Ich styl życia można postrzegać jako akt buntu, gdziekolwiek w miejskiej, materialistycznej i zawiedzionej postrecesyjnej Europie. Tutaj, gdzie wciąż rządzi totalitarna tradycja, to jest jednak jeszcze bardziej prawdziwe – państwo i przestępczość to dwie głowy tej samej bestii. I nawet kiedy nie możecie całkowicie uciec od państwa i przeprowadzacie się na wieś, może się wam wydawać, że to się udało. Powrót do bezludnej wioski waszej babci, gdzie sami możecie uprawiać warzywa, urządzać sobie życie codzienne, jak wam się tylko podoba i dogadywać się z sąsiadami – o ile jeszcze jacyś zostali – to odważna i pragmatyczna decyzja. Zastąpić codzienną miejską neurotyczność pierwszym porannym pianiem koguta. Niezrozumiałe jest, że przywiązanie do ziemi stało się luksusem, na który mogą sobie pozwolić tylko bardzo zaradni lub bardzo zdesperowani. A przecież przywiązanie do zagubionych, starożytnych cząstek nas samych – naszego „ja”, zamieszkującego królestwo przyrody – jest potrzebą ducha. 

Nieświadomie i ja robiłam to samo z wynajętą dacią, z moim neutralnym nowozelandzkim paszportem i wafelkami Borowec: próbowałam połączyć się z czymś zaginionym. W moim przypadku było to zagubione w ciągu dwudziestu lat emigracji i umyślnego dystansowania się od tego, czego nie potrafię nawet bez wykręcania sobie języka nazwać „ojczyzną”, bo co to za ojczyzna, jeśli w niej nie mieszkasz; a nawet jeśli mieszkałeś w latach dorastania, to chciałeś z niej uciec? I oczywiście, że chciałeś uciec, właśnie dlatego, bo wiedziałeś, że to niemożliwe.

W książce The Songlines, w której Bruce Chatwin opisuje swoją podróż po australijskich pustkowiach, autor opowiada o wierzeniu Aborygenów, że człowiek może czuć się w jednym miejscu jak w swoim domu, tylko jeśli cały czas istnieją cztery drogi, którymi może to miejsce opuścić. Nie musisz być mieszkańcem opustoszałej wioski Moriane, żeby być świadomym, że państwo, które wysiedla swoich ludzi, zastępuje ich ogródki warzywne drucianymi płotami i umieszcza jednostkę wojskową w wiejskiej szkole, nie może nazywać się twoim krajem. Państwo, które zamiast drzwi ma Mur Berliński, jest więzieniem, a więzienie to przeciwieństwo domu.

Właśnie dlatego mam wątpliwości co do postrzegania nostalgii – pamięć, która została przeobrażona w taki sposób, żeby pasowała do dominujących w teraźniejszości emocji. Nostalgia jest własną propagandą wygnanego umysłu. Myśli wygnańców zazwyczaj nie są radosne, a na Bałkanach mamy całkiem świeże przykłady pokazujące, co się dzieje, kiedy takie umysły dochodzą do władzy. Kiedy poddajemy się nostalgii, stajemy się podwójnymi wygnańcami – raz wygnani z przeszłości, raz z teraźniejszości. André Aciman, egipski pisarz emigrant, tak opisuje wygnanie: „To nie tylko człowiek, który stracił dom, ale i człowiek, który nie może znaleźć innego domu, który nie potrafi myśleć o drugim domu”. Ostalgia[3], postkomunistyczna kuzynka nostalgii, nie daje spokoju cierpiącym na nią i zadaje im trudne pytanie: Czy powinniśmy kochać coś tylko dlatego, że jest na zawsze utracone? A jeśli tak nie jest, czy powinniśmy to nienawidzić? A jeśli nie jest to żadne z tych dwóch – i tak powinno być, żeby nie zapanował smutek i szaleństwo – co nam wtedy zostaje? Być może odpowiedź znajduje się w ruinach. 

„Dziki Tymianek”[4] to nazwa małej farmy ekologicznej, którą odwiedziłam w wiosce Palamarca w północnej części kraju, należąca do brytyjsko-irlandzkiej pary emigrantów, która kupiła dwie piękne ruiny na końcu wsi i właśnie w ten sposób osiągnęła wymarzone życie: dom dla siebie i dla gości, duże ogrody, kozy, psy, dobrzy sąsiedzi.

Są jedną z dwudziestu emigranckich par i rodzin tutaj, głównie brytyjskich, które dostrzegły potencjał w ruinach Palamarcy – nieznanej, ale typowo bułgarskiej wioski, w której setki dużych opuszczonych domów są pozostałością po latach świetności. Pewna angielsko-walijska para prowadziła bar na stromej uliczce i jednego dnia przysiadłam się do klientów – było ich dokładnie ośmiu. Piwo, kiufte, frytki z białym serem, różowa poświata nad wzgórzami, ptaszki. Na ulicę spadały owoce dzikich czereśni, rosnących w zapuszczonych ogrodach. Wiejskie domy patrzyły na nas swoimi pustymi oknami, krowy wracały z pastwiska. Starsze kobiety, z twarzami naznaczonymi historią, siedziały na ławkach. Może kiedy tak patrzą w przestrzeń, widzą tysiące duchów zmierzających do widmowej piekarni, widzą widmowy sklep, widmową salę wiejską z widmowym festiwalem muzycznym. Duchy tych, którzy zostali zmuszeni do bycia robotnikami fabryk, potem gastarbajterami za granicą, a na końcu takimi jak ja, obywatelami świata, co jest bardziej pochlebnym określeniem na tych, którzy są zmuszeni zamienić swoje gorzkie wygnanie na lepsze życie.

Oto właśnie my, w niewyraźnym różowym półmroku – Brytyjczycy, Bułgarzy i te dusze pomiędzy, którzy w mniejszym czy większym stopniu zdecydowaliśmy z własnej woli opuścić swoją ojczyznę – odrzucając nostalgię, zaspokajając nasz nienazwany głód domowymi kabaczkami, jogurtem z koziego mleka i wafelkami Borowec. Oto właśnie my, z naszym dziwnym poczuciem domu wśród ruin.

Jakby się zastanowić, najważniejsze chwile szczęścia w moim dzieciństwie były związane z ruinami. Pałac rumuńskiej królowej Marii Koburg w miejscowości Bałczik nad Morzem Czarnym, w której spędzałam wakacje z dziadkami, faktycznie nie był prawdziwym pałacem, tylko ogromnym ogrodem z rozpadającymi się falochronami, popękanymi kamiennymi tronami z Besarabii, wypełnionymi stojącą wodą i rozbrzmiewającymi echem marokańskimi amforami, pokrytymi mchem osmańskimi grobowcami i – najbardziej zagadkowym, na końcu portu – kamiennym posągiem pingwina z brakującym skrzydłem. Pingwin, młoda ruina z tożsamością, patrzył w bezmiar morza, podczas gdy gęsta od alg woda rozbijała się o jego połamane nogi. Często tam stałam w leniwe popołudnie z lodami waniliowymi w wafelku i zastanawiałam się. O czym myśli ośmioletnie dziecko? Strome, wapienne urwiska nad miastem po cichu się kruszyły, a asfaltowa aleja pękała jak ciasto czekoladowe w letnim upale – erozja. Ludzie mówili, że w ciągu dwudziestu lat pingwin stoczy się do morza. Mieli rację: dwadzieścia lat później, kiedy już moi dziadkowie nie żyli, pojechałam to sprawdzić. Pingwina nie było, a położona na wzgórzu sympatyczna miejscowość wypoczynkowa, w której się zatrzymywaliśmy, była rojącą się od węży ruiną, zsuwającą się do morza.

Lecz popołudniowe ruiny mojego dzieciństwa dały mi coś, co pozwoliło mi przezwyciężyć krótki smutek niszczycielskiej siły czasu. Dały mi magiczne poczucie czasu, zdolność dostrzegania ukrytego życia rzeczy. Jak powiedział lis Małemu Księciu: „To, co najważniejsze, jest niewidoczne dla oczu”. 

Czy ludzie niosą smutną pieśń ruin z odległego miejsca, być może jako wiedzę swych przodków o przekleństwie czasu, o jego ruchu przez miłość i przestrzeń, przez budynki i ciała, o jego zdolności do przekształcania wszystkiego w ruiny, tak żeby stworzyć miejsce dla czegoś nowego? W każdym razie, potrzeba różnych historii do przenikania się jest prawdopodobnie zakodowana w świadomości zbiorowej. Życie w świecie zewnętrznym bez ruin jest dla mnie – i dla tego włoskiego Argentyńczyka z pampy pewnie też – oznaką życia bez tych historii, życia w świecie zewnętrznym, który nie znajduje swojego odzwierciedlenia w świecie wewnętrznym.

Być może piękno, porządek i dobrobyt wystarczą, żeby stworzyć dom dla naszego ego, ale nie wystarczą, żeby stworzyć dom dla naszej wyobraźni. Ponieważ żeby nasza indywidualna i zbiorowa rzeczywistość była pełna, musimy także umieć dogadywać się z porażką, co jest równoznaczne z rozmową z nadzieją. Może się to okazać jedyną alternatywą dla niebezpiecznej dwubiegunowości nostalgii – miłości i nienawiści. Michel de Certeau, jezuicki filozof, rzekł krótko: „Nawiedzone przez duchy miejsca są jedynymi, w których ludzie mogą żyć”.

korekta: Marta Piasecka


Przypisy:

[1] K. Kassabova, Музиката на руините, [w:] Куфарът на брат ми. Истории за пътя, pod red. Neweny Diszliewej-Krystewej, Sofia 2015, s. 61–73. Z języka angielskiego na bułgarski przełożyła Kremena Michajłowa.

 [2] Dosłownie: Jutrzenka, Zwycięstwo, Rów.

 [3] Tęsknota za czasami Niemieckiej Republiki Demokratycznej (od niem. Ost, oznaczającego ‘wschód’). 

[4] Bułg. „Дива мащерка”.


Kapka Kassabova (ur. 1973 w Sofii) – bułgarska pisarka i poetka, znana z literatury podróżniczej. Mieszka w Szkocji i pisze w języku angielskim. W przekładzie na język polski ukazały się jej książki Dwanaście minut miłości. Opowieść o tangu (2011), Granica. Na krawędzi Europy (2017) oraz W stronę Ochrydy. Podróż przez wojnę i pokój (2021).


Jakub

Gierszal

Absolwent studiów kroatystycznych na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, aktualnie doktorant językoznawstwa w Instytucie Filologii Słowiańskiej UAM. Zainteresowania badawcze koncentruje wokół języka i historii sportu. Zakochany w Chorwacji kontynentalnej, najczęściej można go spotkać na trybunach podczas meczu.

Previous
Previous

Georgi Gospodinow, Nasze Warszawy[1]

Next
Next

Analiza językowa macedońskiego czasopisma Убавина и Здравје