Portmonetka z żabnicą kupiona na pardubickiej starówce

Kartka retro z wyjazdu studenckiego do Czech

A więc stało się. To już ten dzień. Wysiadam z taksówki przy Dworcu Gdańskim. Współlokatora zabrałam dla otuchy, bo nigdy jeszcze nie wyruszałam w żadną podróż z tego dworca. Nie wiem, jakim cudem dał się przekonać do tego szalonego pomysłu, żeby w niedzielę, jego jedyny wolny dzień od pracy, pojechać ze mną o szóstej rano na dworzec i to głównie po to, żeby taszczyć za mną moje bagaże. Z mężczyzną to jednak zawsze inaczej. A co, jak nie będzie działać winda albo na perony nie będzie można dostać się ruchomymi schodami? A jeżeli będę miała problem ze znalezieniem numeru swojego wagonu? A jeśli będę chciała pójść do toalety przed podróżą? Jak wejdę do kabiny z walizą, wielkim plecakiem i torebką na ramieniu? Dobrze, że mój współlokator jest dobrym człowiekiem.

Wkroczyliśmy na peron. Pusto. Kręci się tylko kilkoro ludzi, na szczęście żadni bezdomni lub typy spod ciemnej gwiazdy. Nad naszymi głowami od czasu do czasu przelatują gołębie, które zabłądziły na halę dworca. Tablica z informacjami o godzinach i peronach przyjazdów oraz odjazdów pociągów jest zepsuta. Migają na niej tylko od czasu do czasu białe plamy. Mało komfortowa sytuacja. Sklepików dworcowych nikt jeszcze nie otworzył, czynne są tylko dwie kasy biletowe. Metalowe ławki odstraszają swoim zimnem, kiedy się na nich przycupnie, można dostać gęsiej skórki. Współlokator mimo wszystko siada, zachęca mnie, żebym zrobiła to samo, przecież zostało aż pół godziny do mojego odjazdu. Mówię na to, że jeszcze się nasiedzę w pociągu, minimum osiem godzin, o ile nie będzie opóźnienia. Rozglądam się po hali dworca. Jest cicho jak na takie miejsce, czysto, przez okna znajdujące się pod dachem wdzierają się radosne promienie porannego majowego słońca. Stresuje mnie ta zepsuta tablica z przyjazdami i odjazdami pociągów. Skąd będziemy wiedzieć, na który peron się udać? Posłałam współlokatora, żeby przeszedł się po dworcu, poszukał, może jest jeszcze w innym miejscu taka tablica i działa. Podniósł się z ławki, westchnął ciężko, poszedł. Chwilę potem na halę wszedł profesor Robert Kulmiński – opiekun naszego studenckiego wyjazdu. Rozpoznał mnie, podszedł, przywitał się. Uff, więc nie tylko ja ruszam z Dworca Gdańskiego! Teraz już jestem spokojniejsza o tę podróż, skoro pojawił się profesor Kulmiński. Jest opiekunem studentów z naszego instytutu, czyli musi dotrzeć do Pardubic, pociąg nie ośmieliłby się nie przyjechać i nie zabrać go z Dworca Gdańskiego!

Wrócił mój współlokator, znalazł inną, działającą tablicę. Powiedział mi, z którego peronu odjeżdża mój pociąg. Zabieramy wszystkie moje manatki i ruszamy w stronę tego peronu. Okazuje się, że winda działa. O, a na peron wjeżdża się ruchomymi schodami i one też działają. Wszystko jest tak, jak należy, zaskoczyła mnie ta bezproblemowość przemieszczania się po polskim dworcu.

Pociąg posłusznie stoi na peronie, czeka na podróżnych. Na końcu składu znajdują się błękitne wagony węgierskie, zabiorą pasażerów do Budapesztu. My ze współlokatorem musimy iść do przodu, w kierunku wagonów, które pojadą do Czech. Znaleźliśmy mój wagon. Drzwiczki ciężko się otwierają, wejście jest wąskie, niełatwo dostać się do niego po małych schodkach z wielką walizką. Udało się! Jeszcze tylko znaleźć mój przedział… jest! A kto to tu siedzi? Koleżanki i kolega z drugiego roku bohemistyki! Cudownie, będzie z kim porozmawiać w podróży. Teraz jeszcze chwila skupienia, trzeba jakoś zarzucić moją wielką walizkę na półkę nad siedzeniami, usadowić się w tej ciasnej przestrzeni, a przy okazji nikogo nie zgnieść i nie zdeptać. Pod oknem siedzą dwaj starsi panowie i bacznie obserwują mojego współlokatora próbującego bezkolizyjnie ułożyć walizkę nad naszymi głowami. Sukces! Walizka leży posłusznie na półce, nikomu nic się nie stało. Ściskam na pożegnanie współlokatora, usadawiam się w swoim fotelu. Teraz wydaje się jeszcze w miarę wygodny, ale po ośmiu godzinach jazdy człowiek przeklina, że nie urodził się bezkręgowcem, bo tak bolą go plecy. Pociąg rusza. Z koleżankami i kolegą z bohemistyki czujemy w tym momencie ekscytację, charakterystyczną dla chwili, w której rozpoczyna się jakąś podróż. Ahoj, przygodo! Pardubice, jedziemy do was!

Pierwsze dwie godziny trasy przegadaliśmy. O wszystkim! O wykładowcach, o zajęciach, które z nami prowadzą, o tym, kto z nas gdzie pracuje, o naszym slawistycznym podcaście. Ciekawe, jak będzie wyglądał akademik w Pardubicach. Macie już gotową prezentację? Nie? A o czym będziecie opowiadać? Ja o wizerunkach kobiet podróżniczek w tomiku poezji Mitropa Wandy Brzeskiej i w cestopisie Pani Georgiadesová na cestách Terezii Vansovej. Wow, serio? Ej, to fajny wybraliście sobie temat! Patrzcie, ale piękny las! Nooo, super są widoki na tej trasie…

Koleżanki i kolega wyciągnęli laptopy, chcieli jeszcze popracować nad swoją prezentacją, z którą mają wystąpić na konferencji w Pardubicach. Niby jest dobre połączenie z wi-fi, niby jeszcze wiele godzin bezczynnego siedzenia przed nami, ale coś im ta praca nie idzie. Pogaduszki o wszystkim i o niczym są bardziej pociągające. W końcu zagadnęli nas dwaj starsi panowie, którzy siedzieli z nami w przedziale. Są Czechami, okazuje się, że mieszkają w Pardubicach. Zaczynają opowiadać nam, co warto zobaczyć w tym mieście. Wspominają postać inżyniera Jana Pernera, którego rzeźba stoi ponoć tuż przy głównym wejściu na pardubicki dworzec. Jan Perner zginął w tragiczny sposób. Przy przejeździe przez tunel w okolicy Chocni zszedł na ostatni stopień wagonu, by sprawdzić stan wykonanych przez siebie prac i uderzył o mijany słup. Z urazem głowy i ręki wsiadł jeszcze do pociągu i dojechał do Pardubic, w których wysiadł, ale zaledwie po kilku krokach upadł i zmarł. Koszmar. A co warto byłoby zobaczyć w Pardubicach? Polecają panowie jakąś dobrą restaurację?

Czescy dziadkowie, jak ich potem z koleżankami i kolegą nazwaliśmy, chętnie opowiadają o swoim mieście. Że ładna starówka, że zamek, że Pardubice słyną z pierników (aha, czyli to jest taki czeski Toruń). Są jednak też trochę krytyczni. Czymże są Pardubice w porównaniu do złotej Pragi! Z Pardubic jedzie się pociągiem do tego wspaniałego miasta tylko godzinę, powinniśmy się tam wybrać. Byliście już w Pradze? A rozumiecie, co do was mówimy po czesku?

Z uśmiechem na twarzy przeprosiłam, wyszłam na chwilę z dusznego przedziału, aby przejść się po korytarzu. Wkrótce wyszedł też kolega. Za kogo nas mają te czeskie dziadki? Przecież mówiliśmy im, że studiujemy bohemistykę, odpowiadaliśmy im po czesku. Jak mogli zapytać, czy słyszeliśmy o Pradze i czy rozumiemy, co do nas mówią! Oj, Łukasz, nie denerwuj się! To dość typowe, że Czesi myślą, że tylko oni umieją mówić po czesku. To starsi panowie, wiesz, jak to czasem rozmawia się ze starszymi ludźmi… Chcą dobrze, ale są trochę we własnym świecie… Nie ma co się złościć! Śmiejemy się i wracamy do przedziału.

Podróż powoli dobiega końca, wszyscy zbieramy swoje rzeczy i ruszamy długim korytarzem w stronę wyjścia. Moja noga wreszcie postanęła na peronie w Pardubicach. Owionął mnie orzeźwiający wiaterek. Ależ w tym pociągu było duszno!

Ruszam ze swoimi znajomymi bohemistami w kierunku hali dworcowej. Za nami idą nasi towarzysze podróży, czescy dziadkowie. Zagadują nas, pokazują, którędy kierować się na halę, udzielają porad, jak dostać się na przystanek trolejbusów, gdzie znajduje się automat z biletami na komunikację miejską. No widzicie? Tak naprawdę byli bardzo serdeczni, do końca troszczyli się o nas, żebyśmy się tu na pewno nie zgubili. No nie wiem… Oni chyba do końca nie wierzyli, że jesteśmy dorośli i mówimy po czesku… Haha, dla nich nawet ja, która kończę już w tym roku trzydzieści lat, mogę wydawać się bobaskiem… Ale chcieli dobrze, no!

W automacie na dworcu można płacić za bilety kartą. To miła niespodzianka, ponieważ większość takich automatów w Czechach przyjmuje płatność jedynie monetami. 

Rozejrzałam się po hali pardubickiego dworca. Uwagę zwracają dwie mozaikowe kompozycje górujące ponad całym dworcem. Po jednej stronie hali została umieszczona mozaika przedstawiająca mapę Czech z najważniejszymi miastami i symbolizującymi je zabytkami. Po przeciwległej stronie hali zaś znajduje się mozaika ukazująca znaki zodiaku, a w jej centrum wisi nieduży złoty zegar. 

Tym, co rzuca się też w oczy po wejściu na halę dworca są liczne sklepy z piernikami. Pierniki duże, pierniki małe… z napisem Pardubice, z kolorowymi kwiatami, w kształcie Krecika, w kształcie świnki Peppy – do wyboru, do koloru!

Poszliśmy na przystanek trolejbusów. O, patrzcie! Łukasz pokazuje coś w oddali… Aha! Tak, to jest ta rzeźba Jana Pernera, o której mówili nasi towarzysze podróży. Trochę lichy ten posążek… To taki niski był ten Perner? Hm, na podstawie opowieści tamtych panów spodziewaliśmy się jakiegoś monumentalnego pomnika, a tymczasem to taka mała rzeźba, pośrodku pustego placu… Rozczarowało nas to i rozśmieszyło zarazem. Może naprawdę nie rozumiemy po czesku?

Osobliwa sprawa z tymi elektronicznymi tablicami ukazującymi przyjazdy trolejbusów. Tablica jest tylko po jednej stronie ulicy i pokazuje przyjazdy wszystkich trolejbusów, także tych, które odjeżdżają z przystanku naprzeciwko. Trzeba dobrze wiedzieć, w którym kierunku się jedzie, bo to trochę mylące.

Z dworca jedzie dużo ludzi. Kurs na uniwersytet cieszy się dużą popularnością, nawet w niedzielę. Całe miasto pokrywają trakcje trolejbusowe. Jak Brno jest miastem tramwajów, tak Pardubice są miastem trolejbusów. Są też, oczywiście, autobusy, ale jeździ ich mniej.

Wysiedliśmy na przystanku Univerzita. Po jednej stronie ulicy stoi kompleks budynków służących do prowadzenia zajęć dydaktycznych, po drugiej zaś znajduje się mini osiedle bloków-akademików. Wszystko wygląda dość nowocześnie, budynki są szaro-białe i pięknie odbijają się na tle soczystej zieleni drzew, których tutaj nie brakuje. Ma się poczucie przestrzeni, a co za tym idzie, swobody i nieskrępowania – nie jest to częste wrażenie w większych miastach i na terenach ośrodków akademickich. Urzekły nas drewniane instalacje w kształcie wielkich podłużnych okien z metalowymi napisami typu Pardubická univerzita albo Filozofická fakulta. Podobne instalacje można czasem spotkać w Polsce w miejscowościach turystycznych, ludzie siadają na nich i robią sobie pamiątkowe zdjęcia. I ja zrobiłam sobie takie zdjęcie przy instalacji z napisem Pardubická univerzita w promieniach porannego słońca, ale dopiero pod koniec tygodniowego pobytu.

Zmęczeni wielogodzinną podróżą dotarliśmy w końcu do akademika. Mój jednoosobowy pokoik był schludny i standardem nie odbiegał od innych pokoi w czeskich akademikach, w których miałam do tej pory przyjemność mieszkać. Rozpakowałam swoją wielką walizkę i postanowiłam się zdrzemnąć. Obudziłam się pod wieczór i stwierdziłam, że wypadałoby zjeść gdzieś na mieście kolację oraz kupić coś do jedzenia na śniadanie. Wiedziałam, że nie będzie to łatwe, nawet w większym mieście – Czesi w większości nie mają tak długo otwartych sklepów jak my w Polsce, a już na pewno nie w niedzielę. Byłam jednak głodna, więc nie miałam innego wyboru, jak tylko ubrać się i wyjść z akademika w poszukiwaniu jedzenia.

Okolica akademika, jak wspomniałam, była bardzo zielona, dawała poczucie otwartej przestrzeni. W pierwszym momencie budziło to mój zachwyt, jednak teraz czułam się zdezorientowana. Gdzie tu może się znajdować jakiś czynny o tej godzinie sklep albo restauracja? Dookoła były drzewa, ewentualnie domki jednorodzinne lub niewysokie bloki mieszkalne. Na ulicy pusto, ale ta pustka nie była złowroga, raczej taka… kojąca duszę zmęczonego podróżą przybysza. Było w niej coś spokojnego i leniwego. Nie mogłam się w takiej atmosferze stresować, mimo uczucia głodu, miałam dobry nastrój.

Ruszyłam wzdłuż głównej ulicy, dotarłam do większego skrzyżowania, przy którym stał Lidl. Nie mogłam kupić biletu na trolejbus, ponieważ nie rozmieniłam jeszcze czeskich banknotów i nie miałam monet, które mogłabym wrzucić do automatu, a w tej okolicy o takich luksusach, jak automat z możliwością płatności kartą można było pomarzyć. Pomyślałam, no nic, przejdę się, przecież Pardubice nie są nie wiadomo jak wielkim miastem, do centrum nie może być daleko.

Szłam około pół godziny zanim dotarłam do czegoś, co mogłabym nazwać „cywilizacją”. Jak się potem okazało, przemieszczałam się wzdłuż jednej z głównych dróg Pardubic (łączy ona dworzec i centrum miasta z podpardubickimi miasteczkami), jednak w ogóle tego nie odczuwałam. Po jednej i po drugiej stronie były przede wszystkim drzewa i krzewy, czasami w oddali rysowało się widmo pojedynczych niewysokich bloków, w których oknach nie paliły się za bardzo światła, jakby nikt tam nie mieszkał albo jakby wszyscy mieszkańcy Pardubic chodzili spać o 20.00. W niedzielny wieczór nawet nie jeździło zbyt dużo samochodów. Kiedy przechodziłam przez most nad rzeką Łabą minął mnie jeden rowerzysta, a kilka minut potem pani na rolkach. Minęłam stację benzynową – nie było tam ani jednej żywej duszy, nikogo, kto by tankował samochód. Ten brak ludzi i wszechogarniająca cisza sprawiały wrażenie, jakby Pardubice były opuszczonym miastem, miastem drzew i grających w trawie świerszczy. Z jednej strony pozwalało mi to odetchnąć od warszawskiego tłumu i zgiełku, z drugiej strony było to wrażenie deprymujące. Były chwile, w których wątpiłam, że kiedykolwiek dotrę do jakiegoś sklepu, gdzie kupię choćby butelkę wody i kromkę chleba. Na szczęście zdołałam dojść do części miasta, w której było jeszcze otwarte centrum handlowe. Zjadłam w wietnamskim barze smažený syr (tak, smažený syr można zjeść nawet tam), rozmieniłam pieniądze, kupiłam bilet na trolejbus i z zakupami wróciłam do akademika. Ta wieczorna wyprawa uświadomiła mi, że miasteczko uniwersyteckie nie znajduje się blisko centrum miasta, jak to jest w przypadku Kampusu Głównego Uniwersytetu Warszawskiego.

Drugiego dnia zobaczyłam pomieszczenia budynku Filozofické fakulty Uniwersytetu Pardubickiego. Ja oraz moje koleżanki i koledzy z bohemistyki przyjechaliśmy tu bowiem w ramach programu Erasmus BIP na projekt Člověk a železnice v kulturněhistorických souvislostech 19.–21. století. Atmosfera tego miejsca kojarzyła mi się z widzianymi na amerykańskich filmach budynkami high school. Korytarze były jasne i przestrzenne, meble i ściany w żywych kolorach, a sale, w których mieliśmy wykłady oraz swoje prezentacje, wyposażone w najnowszą technologię. Szczególnie upodobałam sobie wydziałową kawiarenkę z miniogródkiem. Można było napić się tam pysznych lemoniad (Czechy w końcu słyną z domowych lemoniad o różnych ciekawych połączeniach smakowych), zjeść wyborny pudding i usiąść na zewnątrz w wygodnym fotelu pod wielkim parasolem. Czułam się tam jak w amerykańskim serialu o nastolatkach i doszłam do wniosku, że miejsce o podobnym klimacie przydałoby się nam na Kampusie Głównym w Warszawie.

Po południu przyszedł czas na wycieczkę po centrum miasta z przewodnikiem. Oprowadzał nas profesor z pardubickiego uniwersytetu, historyk. Jak to zwykle podczas takiego oprowadzania bywa, niestety nie zapamiętałam wielu konkretnych informacji, kto co zbudował w którym roku, itp. Urzekła mnie jednak pardubicka starówka z mnóstwem kolorowych i bogato zdobionych kamienic. Zauważyłam, że kamienice te są zadbane, w czasie oprowadzania widzieliśmy nawet robotników na rusztowaniach przy jednej z nich, prowadzili jakieś prace renowacyjno-konserwacyjne. Widok ten był dla mojego serca pokrzepiający, ponieważ nic nie zasmuca w tak specyficzny sposób, jak widok obiektów, które mogłyby być pięknymi zabytkami, a ze względu na brak środków finansowych lub ludzkiego zainteresowania murszeją, popadają w ruinę. Nieodłącznym elementem pardubickiego rynku okazał się także słup maryjny z licznymi złotymi ornamentami. Był piękny, ale przeszłam obok niego nieco obojętnie. Po zwiedzeniu wielu czeskich miast i miasteczek widok takiego słupa na środku rynku przestaje już przyciągać uwagę. Jest to po prostu oczywista oczywistość, must have każdego szanującego się czeskiego miasta. Myślę jednak, że gdyby tego punktu orientacyjnego zabrakło na rynku Pardubic, to poczułabym niepokój, zawiodłoby to moje oczekiwania jako turystki. Ponieważ jednak słup był, człowiek czuje się bezpiecznie, słup maryjny, zwany też słupem morowym działa bowiem jak miejski amulet, odgania od mieszkańców (a więc mam nadzieję, że też od turystów) wszelkie licho i zarazę.

Po zwiedzeniu rynku przewodnik zaprowadził nas także w okolicę zamku rodu Pernštejnów, który w czasach średniowiecza władał w Pardubicach. Po drodze nie mogliśmy oczywiście nie zauważyć w jednej z malowniczych uliczek starówki szyldu gabinetu dentystycznego o zawadiackiej nazwie Happy end. W naszej grupie rozległ się szmer cichej ekscytacji i tłumiony chichot. No cóż, czas nie zatrzymuje się w miejscu nawet na starówkach, i tutaj historia przeplata się z nowoczesnością.

Przy zamku nasze zwiedzanie zakończyło się, mieliśmy do następnego dnia czas wolny. Wszyscy się rozeszli, każdy w swoją stronę, a ja wkroczyłam na teren parku zamkowego. Weszłam po schodkach na niewielki pagórek. Po drodze spotkałam pawie – lokatorów tego parku. Wiem, że mówi się o nich królewskie ptaki i że mogą zachwycać swoją okazałością oraz barwnością. Osobiście jednak trochę się ich obawiam – wydają z siebie nieprzyjemne okrzyki i onieśmielają mnie swoimi ogromnymi wachlarzami z piór. Szybko cyknęłam fotkę jednemu pawiowi z bezpiecznej odległości, po czym wymknęłam się na szczyt wzniesienia. Stąd rozciągał się cudowny widok na miasto. Widać było Łabę, jak na dłoni można też było zobaczyć, ile parków, ile terenów zielonych mają Pardubice. Odwróciłam się twarzą w kierunku zamku. On również, podobnie jak kamienice, był utrzymany w bardzo dobrym stanie. Na zewnętrznych ścianach można było dostrzec imponującą sztukę scraffiti, która imitowała czarno-białe cegły. Zeszłam ze wzgórza, postanowiłam pomyszkować na terenie zamku. Może uda mi się wkręcić na jakąś ciekawą wystawę w środku? 

Przechadzałam się przejściami i dziedzińcami zamkowymi – dookoła ani jednej żywej duszy. Drzwi jednego z bocznych wejść były otwarte, wstąpiłam po schodach, na ścianach wisiały plakaty informujące o różnych wystawach. Na końcu schodów czekały mnie jednak zamknięte mosiężne drzwi. Zmierzałam w kierunku bramy będącej wyjściem z zamkowego areału. Nigdzie żadnej kasy, żadnego sklepiku z pamiątkami, punktu informacyjnego dla turystów. Nigdzie żadnego człowieka.

Wróciłam na starówkę, w jednym ze sklepików wyposażyłam się w pocztówki dla siebie oraz dla przyjaciół. Zawsze wysyłam pocztówki z moich podróży, to taki miły i dziś już nieco staroświecki zwyczaj. Zapytałam panią w sklepiku, gdzie tu jest najbliższa poczta. 15 minut drogi na piechotę, ale dziś już nie ma co iść, za chwilę 17.00, a tutaj prawie wszystko zamyka się o tej właśnie godzinie. Po 17.00 Pardubice są jeszcze bardziej puste niż o innych porach dnia.

Przechadzam się uliczkami wokół starówki. Mój wzrok przykuwa witryna sklepiku z różnymi ręcznie robionymi drobiazgami, robótkami artystycznymi. Na wystawie wypatrzyłam malutką czarną portmonetkę z żabnicą. Portmonetka z żabnicą? No nie, muszę ją mieć, czegoś takiego w życiu nie widziałam! Zaraz, jak jest właściwie żabnica po czesku… Google translator, Wikipedia… aha, ďas mořský. Dobra, wrócę tu jutro, bo dziś już zamknięte. Otwierają dopiero o 10.00.

Tydzień w Pardubicach był bardzo intensywny. Wysłuchałam wielu interesujących prezentacji. Kto by pomyślał, że temat relacji człowieka z pociągiem można ująć na tyle różnych sposobów? Poznałam mnóstwo wspaniałych osób, nagrałam podcast w języku słowackim z chłopakiem ze Spiša, mojego ukochanego regionu Słowacji. Wysłałam pocztówki do przyjaciół, kupiłam pardubickie pierniki (ba, nawet brelok w kształcie piernikowego serca z napisem Pardubice!) i oczywiście portmonetkę z żabnicą. Tydzień to sporo czasu na poznanie stosunkowo niedużego miasta, ale też wcale nie tak wiele, kiedy jest się na konferencji studenckiej. 

Wsiadając do pociągu, z walizką cięższą o zdobycze z podróży, tym razem bez pomocy współlokatora, wyjeżdżałam z Pardubic smutna, że 7 dni pobytu tak szybko upłynęło. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócę do tego miasta, bo bijąca od niego atmosfera ciszy, spokoju, zielonej i kojącej samotności jest bardzo potrzebna komuś, kto na co dzień żyje w ruchliwej, głośnej i zatłoczonej Warszawie.

Redakcja: Anna Kobylińska

Korekta: Angelika Niewiadomska


Alicja Bednarczyk

Studentka słowacystyki w Instytucie Slawistyki Zachodniej i Południowej UW. Jest też magistrem filologii polskiej oraz bohemistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Pracuje jako lektorka języka polskiego jako obcego, uczy też języka czeskiego. W wolnym czasie chętnie wciela się w rolę moderatorki w slawistycznym podcaście TalkSlav, który tworzony jest przez studentów Instytutu Slawistyki Zachodniej i Południowej UW. Prywatnie miłośniczka poezji, gry w szachy oraz podróży po Czechach i Słowacji.


Previous
Previous

Wiersze Agnieszki Kruszyńskiej

Next
Next

Tetowo, w którym nic nie ma