smokiniata

View Original

Neuroszok

Neuroszok. Bug, error, ups, coś poszło nie tak, twoje urządzenie napotkało błąd. Tylko znikąd szukać resetu. W głowie napięcie elektryczne przekroczyło limit, wszystkie neurony w jednym momencie zajaśniały blaskiem wyładowania, a potem zgodnie zgasły w ułamku sekundy niczym lampki choinkowe połączone szeregowo. I teraz w całym ciele śmierdzi spalenizną. A więc pali się! Teraz już tylko automat, full control to już był – nie potrafiłeś z niego korzystać, więc wewnętrzna, prastara mądrość twojego organizmu musi zrobić z tobą porządek, strudzona Matka Natura beznamiętnymi ruchami ratuje kolejne krnąbrne dziecko. W takiej sytuacji opcje są tylko dwie: walcz lub uciekaj. Pacyfistyczna postawa i życiowa praktyka szybko rozwiązują ten zawiły dylemat, wybierając tę drugą. W nozdrzach czuć smród pożaru, a do uszu dochodzi dźwięk czyjegoś głosu, jednakże wszystkie słowa zlewają się ze sobą, dociera z nich tylko niezrozumiały szum, który odbija się echem w pustej czaszce, zwielokratniając się. 

Jestem na zewnątrz. Uwolniłem się z trzewi bloku, z klaustrofobicznej windy i sieci klatek schodowych, która przypomina układ krwionośny jakiegoś betonowego giganta, który zastygł w skulonej pozycji wieki temu, a teraz jego spetryfikowane truchło zamieszkują ludzkie mikroorganizmy. W twarz uderza mnie podmuch powietrza, a ja obie stopy mocno osadzam na kostce brukowej. Zaczynają dochodzić do mnie wrażenia, jakbym dopiero co ocknął się z transu. Serce zaczyna mnie łaskotać pod koszulką, brzuch ściska się, czuję zimno na dłoniach, gorąco na twarzy. Mój nos dyszy, czuję w nim zapach dymu. Oddycham szybko i płytko, w uszach słyszę smaganie wiatru. Ten przebłysk świadomości trwa dosłownie ułamek sekundy, jedno mrugnięcie okiem. Po jego ponownym otwarciu mam w głowie tylko jedną jedyną myśl, tak bardzo klarowną: biec. Biec, przed siebie, byle szybciej, nie oglądając się za siebie – muszę natychmiast pokonać jak najwięcej metrów w którąkolwiek ze stron, byle dalej od zamkniętych przestrzeni. Moim nogom nie trzeba tego dwa razy powtarzać: pokonuję kolejne płyty chodnikowe, otwieram bramkę, skaczę przez krawężnik, przebiegam przez ulicę, mijam kolejny blok, gdy nagle w kąciku oka, na peryferiach pola widzenia pojawia się kształt, który zatrzymuje całą tę dynamiczną sekwencję. 

Zgrzyt. Alarm, syreny wyją wściekle, wysokim tonem, takim, który świdruje bębenki i zadaje ogłuszający ból. Dla wszystkich akcji stop! Ogromny, czerwony ośmiobok z czterema literami płonie, bije w oczy swoja jaskrawością. Przez chwilę cały świat posłusznie zwalnia, zatrzymuje się: wiatr przestaje wiać, nogi przestają biec, nie czuć już zapachu spalenizny czy zimna dłoni. W zasadzie niczego nie czuć – nawet podłoża pod stopami, oto nieważkość. Trwający sekundę stan odcięcia się od tej planety, całej rzeczywistości, wszystkich spraw Ziemskich. Moment tak wielce pożądany, utęskniony, czczony przez wielu. Do umysłu nie mają teraz dostępu żadne myśli, razem z nic już nie znaczącym ciałem zamienił się w czystą, nieskalaną lekkość. Nie ma już materii, jest tylko wszechobecna, niezmierzona, ostateczna próżnia. Wielka cisza, która ją wypełnia jest klamrą, która spina doświadczenie w całość. A potem następuję skurcz serca.

Skurcz jest tak nagły i bezlitosny, że wydaję z siebie mimowolny, żałosny jęk. Właśnie spadłem z nieba i owszem, bolało. Czuję przerażające wręcz zakotwiczenie moich nóg w betonowym podłożu, grawitacja sprawia mi już wyraźnie fizyczny ból. Czuję się niesamowicie ciężki, jak ta bryła bloku, naprzeciwko którego stoję. Z całej jego masywności na pierwszym planie wyłania się jednak o wiele bardziej przytłaczająca figura – człowiek. A dokładniej kobieta o jasnych włosach, z całej możliwej puli wszelkich konfiguracji ludzkich postaci, jakie tylko można sobie wyobrazić. Tego już za wiele, to nie może dziać się naprawdę. Stojąc jak wryty mrugam oczami, chociaż wiem, że to przecież nic nie da, ale w chwili obecnej nie stać mnie na jakikolwiek większy ruch moim ciałem, które waży kilka ton. Lęk okazuje się jednak silniejszy. Kończyny odzyskują gibkość – najpierw szyja, którą zginam, by schować głowę, następnie ręce, którymi naciskam daszek czapki szczelniej na czoło, aż w końcu budzą się z letargu tors i nogi, którymi biegnę w przeciwnym kierunku, ledwo łapiąc oddech. Krajobraz przed oczami zmienia się bardzo dynamicznie, lecz wszystkie detale zlewają się w jedną różnobarwną smugę światła, która próbuje mnie dogonić. Nic z tego, tym razem jestem zbyt szybki, żeby dać się złapać prostopadłym liniom, płaskim powierzchniom, kątom prostym, równoramiennym figurom. Dla nich jestem teraz nietykalny, ale prawdziwe zagrożenie stanowią ludzie. Pech chciał, że jakimś sposobem nagle znalazłem się w przestrzeni, w której nastąpiło ich niekontrolowane zagęszczenie. Jestem w samym środku tłumu, czuję na sobie wzrok setek osób, wszyscy wpatrzeni tylko w jeden punkt – mnie. Wbijam wzrok w ziemię, nie mogę pozwolić, żeby go skrzyżować z kimkolwiek innym, odwzajemnić nawet przelotne spojrzenie. Słuchajcie, tu naprawdę nikogo nie ma! Nie zwracajcie na mnie uwagi, po prostu poszedłem pobiegać, teraz przystanąłem, bo się trochę zmęczyłem, tak? Na pewno macie inne, lepsze miejsca, w które moglibyście sobie popatrzeć. Na przykład w swoje oczy, w telefony, nawet na podeszwy butów… Ja patrzę na swoje buty, wbijam w nie wzrok z całą zaciętością, jakby to była najważniejsza rzecz w moim życiu, jakby to gapienie się na trampki miało być tym, co mnie uratuje. Nie mogę już jednak dłużej tego wytrzymać, muszę podnieść chociaż lekko spojrzenie, żeby ogarnąć całą tę sytuację, znaleźć wyjście z tego labiryntu ludzkich ciał. Widzę morze sylwetek: statycznych, w ruchu, różnobarwnych, całkiem szarych, wyraźnych i majaczących gdzieś w oddali. Rozglądam się we wszystkie strony, starając się znaleźć jakąś drogę, ścieżkę pomiędzy nimi wszystkimi, która pozwoliłaby mi poczuć się bezpiecznie. Błędny wzrok napotyka jednak przeciwieństwo utęsknionego, bezpiecznego miejsca – długie, jasne włosy falujące tak blisko, że wystarczyłby krok, a dotknęłyby czubka mojego nosa. 

Wszystkie kobiety w tłumie mają teraz JEJ twarz, JEJ włosy, noszą JEJ ubrania. W powietrzu, jakżeby inaczej, czuć JEJ perfumy. Kiedy biegnę ulicą wzdłuż szklanych wieżowców, wszystkie szyby odbijają jej uśmiech, jest na wszystkich plakatach, porozwieszanych po całym mieście. Dziewczynki w jej ubraniach rysują kredą na chodniku jej podobiznę. Blond włosy okupują każdy billboard i reklamę, na tabliczkach ulic widnieje jej imię, które jest również numerem linii wszystkich mijanych przeze mnie autobusów. Tablice rejestracyjne samochodów układają się w jej inicjały, a wszystkie książki na wystawie sklepowej są napisane przez nią. Brakuje mi tchu, nie mam już siły dalej uciekać. Zresztą jak miałbym to zrobić, skoro jest w s z ę d z i e ? Opadam na ławkę z wygrawerowanymi jej inicjałami i zamykam oczy, chowając twarz w dłonie. 

Raz na jakiś czas twoje myśli z pewnością uciekną od oddechu i ciała. To całkowicie normalne. Kiedy to dostrzeżesz, uznaj ten fakt, zauważ, dokąd powędrowały myśli i łagodnie przywróć świadomość na tę część ciała, na której zamierzałeś się skupić – mówi jej głos, dochodząc jakby zza grubej ściany. Jeszcze nigdy nie brzmiał tak dobrze jak teraz.

Korekta: Angelika Kosieradzka