Korzenie
Siewca sieje ziarno. Dzięki dobrej pielęgnacji, cierpliwości i uwadze z ziarna zacznie kiełkować coś większego. Niepozorny, zielony pęd z czasem nabiera pełniejszych kształtów, by na koniec przeobrazić się w przepiękny, dojrzały kwiat. Jednak zadanie siewcy jeszcze się nie kończy. Nadal musi zajmować się rośliną i poświęcać jej czas, by nie uschła. Tak samo jest z wychowaniem potomstwa — ten proces trwa bardzo długo, wymaga stoickiego spokoju, uwagi, dużo kreatywności, ale i siły. W tym czasie wytwarzają się więzy rodzinne, budujemy piękne relacje, zacieśniamy związki z tymi członkami rodziny, których nie widujemy na co dzień.
Przynajmniej tak kiedyś myślałam. Teraz jest inaczej.
Stoję nad przepaścią i zastanawiam się, kim tak naprawdę jestem. Czy to, czego nauczyli mnie w życiu moi rodzice, jest prawdą, czy tylko pustymi słowami i snem na jawie. Jestem rozbita na milion drobnych kawałków, które będzie trzeba składać latami, aby na nowo utworzyły zgrabny kształt człowieczeństwa. Jestem nikim. Pustym naczyniem, powłoką dawnej siebie, która przechadza się tymi samymi, utartymi ścieżkami, a zamiast twarzy mam maskę — widmo kogoś, kim przez te wszystkie lata byłam.
Zawsze myślałam, że rodzicami są ludzie, którzy stworzyli nowe życie, z miłości i innych prostych bądź bardziej skomplikowanych pobudek, że są kimś w rodzaju siewcy, ale życie pokazało mi, że się myliłam. Wydarzenia z ostatnich tygodni brutalnie zweryfikowały rzeczywistość, w której żyłam przez dwadzieścia lat. Żyłam w kłamstwie. Bo łatwiej było kłamać, bym nie zadawała zbędnych pytań.
Kilka tygodni temu, kiedy wracałam z zajęć na uczelni do domu, zadzwonił telefon. To była moja mama, odebrałam szczęśliwa, bo był to dzień wyjątkowy — jej imieniny. Chciałam jej zrobić niespodziankę po powrocie, dać jej jakiś drobny upominek, by wiedziała, że nadal jest dla mnie ważna tak samo, jak przez te wszystkie lata. Ku mojemu zdziwieniu, po drugiej stronie odezwał się nieznajomy głos mężczyzny, jak się później okazało, był on lekarzem. Ze stoickim spokojem przekazał mi informacje, których moja mama nie byłaby w stanie mi przekazać.
Mój ojciec miał wypadek samochodowy, nie z jego winy. Jego stan był ciężki i lekarze nie wiedzieli, czy po skomplikowanej operacji przeżyje. Oczywiście dawali mu szanse, ale teraz myślę, że to były tylko pozory. Było z nim naprawdę źle. Kilka dni później zmarł.
Parę następnych dni mogę opisać jednym słowem — koszmar. Zarówno dla mojej mamy, jak i dla mnie był to ciężki czas. Odejście bliskiej osoby boli tak, jakby ktoś cały czas wbijał ci nóż w plecy. Cierpienie jest nie do opisania, kiedy opłakiwana osoba była ci naprawdę bliska. Wspierałam moją mamę, jak mogłam. Chciałam odjąć jej trochę cierpienia, chociaż wiedziałam, że w pełni jest to niemożliwe, ale wiem, że doceniała wszystko, co robiłam.
Nie sądziłam jednak, że zaraz po pogrzebie poznam całą prawdę o swoim pochodzeniu, a raczej jej część.
Dzień po pogrzebie weszła do mojego pokoju i kazała mi się ubrać. Powiedziała, że chce mi coś pokazać. Po jej minie widziałam, że jest to coś bardzo ważnego, dlatego bez zająknięcia poszłam za nią. Szłyśmy w milczeniu, a droga dłużyła się w nieskończoność. Zostawiona sama ze swoimi myślami, które mnie bombardowały z każdej strony, nie zauważyłam, że mama przystanęła przy bramie cmentarza, gdzie dzień wcześniej pochowałyśmy mojego ojca. Zmarszczyłam brwi i skonsternowana popatrzyłam na kobietę, nie wiedząc, po co tu przyszłyśmy. Inni zmarli członkowie naszej rodziny byli pochowani na innych cmentarzach na terenie miasta.
Ruszyła w głąb cmentarza, a ja powłóczyłam nogami zaraz za nią. Mijałyśmy kolejne alejki usiane kolorowymi zniczami, kwiatami w donicach, wieńcami i byłam święcie przekonana, że zmierzamy na grób ojca. Jednak myliłam się. Przy rozwidleniu dróg zamiast skręcić w prawo, moja mama poszła prosto, lekko zwalniając tempa, jakby zastanawiała się, czy podjęła słuszną decyzję. Jej zawahanie trwało tylko kilka sekund.
Z narastającym niepokojem i niezrozumieniem szłam trzy kroki za nią. Po chwili, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, dotarłyśmy do wielkiego, betonowego płotu, który z każdej strony ogradzał cmentarz. Zaczęłyśmy iść wzdłuż niego i w końcu zatrzymałyśmy się. W samym rogu znajdował się samotny grób. Stary, szary, ale zadbany. Na płycie widniała fotografia leżącego tutaj mężczyzny. Uśmiechał się. Spuściłam wzrok ciut niżej, na wygrawerowane złote litery, które układały się w imię i nazwisko. Widziałam je po raz pierwszy w życiu.
Kiedy uniosłam głowę i spojrzałam na swoją matkę, nie mogłam odgadnąć, co czuła w tamtym momencie. Nerwowo zaciskała palce na swoich ramionach i lekko się przygarbiła, jakby chciała się ochronić przed wiatrem.
— Chciałam ci o tym powiedzieć już dawno temu — zaczęła cicho, z rezygnacją w głosie. — Człowiek, który cię wychował, nie był twoim biologicznym ojcem.
Jak na to zareagowałam? Nie pamiętam. Był to dla mnie taki szok, że nie mogłam się ruszyć ani oddychać. Nie powiedziałam nic. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Pozwoliłam mojej matce snuć historię, którą pieczołowicie od dwudziestu lat przede mną ukrywała.
Okazało się, że jej pierwszym partnerem był chłopak, którego poznała na studiach. Kiedy się urodziłam, on nadal pragnął się dokształcać. Jednak któregoś dnia wykryto u niego nieuleczalną chorobę w zaawansowanym stadium. Nie dało się nic zrobić, a on zmarł kilka dni po diagnozie. Moja mama załamała się. Bała się, że nie da sobie sama rady, zaraz po studiach z małym dzieckiem na utrzymaniu. Nie miałam nawet roku, kiedy to się stało, dlatego nie miałam prawa pamiętać tego człowieka. Trzy lata później matka poznała mojego ojca, to znaczy człowieka, z którym mnie wychowała. Kiedy opowiedziała mu, co się stało z moim biologicznym ojcem, namawiał ją latami, żeby mi to powiedziała. W końcu prawda mniej boli niż kłamstwo. Ale ona nigdy nie czuła się gotowa na to, by zmierzyć się z przeszłością.
Kiedy mój ojczym – chyba tak powinnam go teraz nazywać – zmarł, zaczął ją nawiedzać w snach. Przynajmniej ona tak twierdzi. Opowiedziała mi, że noc w noc śni ten sam sen – on siada naprzeciw niej i mówi: Dopóki jej tego nie powiesz, nie będę mógł spać spokojnie. Musi poznać prawdę, poznać swoje korzenie. Męczyły ją wyrzuty sumienia, które narosły do takiego stopnia, że nie dała rady już ich stłumić.
Ciężko jest pogodzić się z faktem, że rzeczywistość, która wydawała nam się wspaniała i beztroska, tak naprawdę jest fikcją. Tamtego dnia spakowałam się i wyjechałam. Porzuciłam tym samym cel, jaki przyświecał mi przez kilka poprzednich tygodni, czyli wspieranie najbliższej mi osoby, która teraz była dla mnie zupełnie kimś obcym. Nie wiem już, czy chciałabym żyć nadal w błogiej nieświadomości, czy znać prawdę, która w jednej chwili rozbiła już i tak rozchwiane stosunki rodzinne.
Zastanawiałam się nad tym bardzo długo. Musiałam zostać sama ze swoimi destrukcyjnymi myślami, które do tej pory nie chcą opuścić mojej głowy. Jestem pogrążona w chaosie, z którego nie potrafię wyjść. Jak żyć życiem, które było zbudowane na kłamstwie? Jak wytłumaczyć teraz wszystkim dookoła, że nie chcę nikogo widzieć, bo w każdym widzę wroga? Czuję, jakby wszyscy dookoła mnie oszukiwali, chociaż nie mam nawet podstaw do tego, by ich o to podejrzewać. Moja mama była ostatnią osobą, której bym nie chciała zaufać. A dzisiaj?
Wsłuchuję się w szum liści ogromnej wierzby, pod którą leżę na wznak i oddycham miarowo, a raczej staram się to robić. Otwieram powoli oczy i pierwsze, co widzę nad głową, to potężny pień drzewa. Wiem, że od niego odchodzą korzenie – różnej wielkości i różnego kształtu, bo na jednym z nich właśnie leżę. Tworzą sieć przeplatających się dróg, jak labirynt. Bez mapy każdy by się w nim zgubił.
Ja się pogubiłam na swojej drodze życia. Przewartościowałam wszystko, co było dla mnie ważne do tej pory i jestem w tym miejscu, w którym jestem. Na końcu świata z daleka od ludzi, cywilizacji, obszaru zabudowanego. Jest tu tylko wierzba, wiatr i rozbite, szklane naczynie. Puste w środku. Bez emocji, wspomnień, tych złych, jak i tych dobrych. Bez doświadczenia, bez popełnionych błędów.
Czy może zacząć wszystko od nowa?
Czy podoła? Czy zdoła stawić czoła rzeczywistości, która prędzej czy później i tak wszystkich dogania?
Czy jest jeszcze sens snuć tę ironiczną bajkę i grę pozorów?
Przychodząc tu trzeciego już dnia z rzędu, znalazłam odpowiedź.
Siewca zasiał ziarno. Ale rozwój tego ziarna nie zależy od siewcy, tylko od samego nasionka. Bo to ziarno zasiało się samo, przypadkiem spadając z pełnej już rośliny. Poniesione z wiatrem, spadło na ziemię i się przyjęło. Z trudnościami, ale wyrosło, jak ta wierzba – piękna, majestatyczna, ale w swojej naturze tajemnicza i zwiewna. Tylko od niej zależy to, czy ugnie pień pod naporem wiatru, czy tylko swoje wątłe gałęzie. Jest panią własnego losu, tak samo jak ja jestem panią swojego.
Nieposiadanie korzeni bądź niewiedza o nich nie jest czarną dziurą w naszym życiorysie. Przeobraziłam się w ciągu tych dni w nową roślinę, a raczej nowego siewcę, a nawet jedno i drugie. Ode mnie zależy teraz, jak historia potoczy się dalej. A może raczej zacznie się od początku? Oto jestem – ja, rozbite szkło, posklejane, złożone z drobnych kawałeczków, powłoka człowieka, która posiada duszę. Teraz oto jest moja kolej, by zasiać ziarno.
Jestem siewcą i sieję ziarno. Pomagam mu wypuścić nowe korzenie, by mogło tchnąć życie w kolejną istotę. Historia toczy się dalej.
Życie również.
Korekta: Marta Piasecka