Dzika kobieta
Było sobie sześciu marynarzy. Przemierzali morza swoimi małym żaglowcem i handlowali. W ten sposób zarabiali na życie. Nie mieli żon, nie mieli dzieci, wszystko, co zarabiali trwonili po drodze. Wiatry wiodły ich do nieznanych krain, na odległe wyspy i góry, do dziwacznych królestw zamieszkałych przez bestie. Załadowywali swój statek towarami nieznanymi w innych krainach i ruszali, by je sprzedać, a fale niosły ich daleko, daleko po bezkresnym morzu...
Pewnego razu żeglarze dotarli do królestwa porośniętego gęstymi, deszczowymi lasami. Zeszli na ląd, a w porcie przywitał ich miejscowy kupiec.
– Przyjaciele, co nam przynosicie? – krzyknął. – Od lat na to pustkowie nie przypłynęły żadne towary.
Marynarze rozejrzeli się po opuszczonym porcie i powiedzieli:
– Gdzie są wszyscy, bracie? Dlaczego jest tak pusto?
– Ech, ech, było tu kiedyś pięknie, ale towar zniknął. Co nam przynosicie?
– Wieziemy sól. Tylko sól.
– Sól! Wieziecie sól! – ucieszył się kupiec i popędził w ich stronę.
Powiedział im, że w pobliżu tego portu znajdowała się stara kopalnia soli, ale sól się skończyła i od tego czasu nikt nie przyjeżdżał z ładunkiem.
Wkrótce wieść się rozeszła i dotarła do uszu cara. Natychmiast wysłał do portu swoje sługi i umówił się z marynarzami, że za całą sól zapłaci im w złocie – kilogram za kilogram.
Marynarze uradowali się, usłyszawszy tę nowinę. Wkrótce w kierunku statku ruszyły wozy załadowane workami, w których błyszczało złoto. Sól rozładowano, a jej miejsce zajął skarb.
Marynarze odwiedzili wszystkie karczmy w mieście. Wrócili z całym wozem potraw i całym wozem trunków i oddali się niekończącej się uciesze. Tak się upili, że trzech z nich weszło na statek i odpłynęło, nie wiedząc dokąd, a pozostała trójka została na brzegu.
Statek cały dzień płynął, a oni pili. Byli przekonani, że podążają nowym szlakiem handlowym. W końcu wytrzeźwieli, ale byli już tak daleko od lądu, że nie mieli pojęcia, gdzie są. Wśród bezmiaru wód nie widzieli żadnej wskazówki, która pomogłaby im odnaleźć drogę. Dokąd zmierzali? Płynęli trzy lata, ale nie natrafili na suchy ląd. Wreszcie skończyło im się jedzenie i woda. Nie widać było ani wyspy, ani góry. Tylko fale, fale, fale. Gdy mrużyli oczy, wpatrując się w siną dal, niebo zlewało się z wodą i horyzont rozmywał się niczym miraż.
I tak głodowali marynarze, a wkrótce jeden z nich umarł. Pozostali wyrzucili jego ciało do morza, a z nieba przyleciała ogromna orlica, chwyciła je pazurami i odleciała.
– I my skończymy jako pożywienie dla orlicy – rzekł pewnego razu marynarz do swojego towarzysza i jeszcze tej samej nocy zamknął oczy i więcej ich nie otworzył.
Przyjaciel wyrzucił jego zwłoki do morza ze łzami w oczach, a orlica przyleciała na swoich ogromnych skrzydłach, porwała jego ciało i odleciała do gniazda.
Ostatni marynarz płynął dalej sam. Całymi dniami dryfował po niebieskich wodach. Często wchodził do ładowni pełnej złota, ale złotem nie można się najeść. Światło księżyca spowijało dobytek i niosło jego blask w mrok. Wzdychał i znów wychodził na zewnątrz. Dlaczego oddali swoje życie przeklętemu złotu?
Pewnego razu marynarz zauważył, że orlica krąży nad żaglowcem i przestraszył się, że porwie także jego. Zastanawiał się, co zrobić. Nie chciał, aby i jego nędzne ciało zostało rozszarpane przez bestie. W końcu przywiązał się do masztu i pozostał tak przez trzy dni – kolejne trzy dni bez jakiegokolwiek jedzenia. Dopiero wtedy orlica poszybowała w dół, rozerwała linę i zabrała marynarza żywego. Poleciała z nim w niebo, w kolejny bezkresny błękit i zostawiła go w swoim gnieździe razem z małymi orlątkami. Zobaczył tam ciała swoich martwych towarzyszy, jedno całe, drugie na wpół zjedzone. Orlica wkrótce odleciała, a on został sam z orlątkami. Skała, na której znajdowało się gniazdo była bardzo wysoka, a on nie mógł z niej zejść. W końcu jednak dotarł do czubka rosnącego nieopodal drzewa i udało mu się dotrzeć na ziemię.
Na dole znalazł ścieżkę i ruszył nią. Wkrótce dotarł do małej studni i zatrzymał się, aby napić się wody.
– Zostanę tutaj – powiedział sobie. – Skoro jest ścieżka i studnia, to ktoś będzie tędy przechodził.
Trzy dni czekał, a czwartego dnia przyszła dzikuska. Marynarz przestraszył się i rzucił się do ucieczki. Ale i ona nigdy nie widziała takiego człowieka jak on i też się wystraszyła. On pobiegł w jedną stronę, a ona w drugą. W końcu okrążyli wyspę i spotkali się ponownie. Dzikuska zobaczyła, że nie ma się czego obawiać, więc zaciągnęła go do swojej jaskini. Nakarmiła go korzonkami, które zebrała w lesie i pozwoliła mu spać. W ten sposób uczyniła go swoim mężem, a po trzech latach urodził im się syn. Kobieta codziennie wychodziła zbierać bulwy, korzenie i zioła, a on zostawał w jaskini z dzieckiem.
Żeglarz nie chciał żyć w niewoli dzikuski i kiedy nie było jej przy nim, spacerował brzegiem morza. Za każdym razem wieszał swoją czapkę na kiju i trzymał ją wysoko z nadzieją, że zauważą ją marynarze na przepływającym statku, ale nikt nie przybywał. Pewnego razu w oddali zamajaczył żaglowiec, jeszcze raz podniósł więc kij i nim zamachał. Załoga statku zauważyła go i ruszyła w kierunku lądu. Dopłynąwszy, zeszli na brzeg. Wtedy nieszczęśnik rozpoznał w nich trzech marynarzy, którzy w pijackim amoku pozostali na tamtej wyspie. Jeszcze przed laty wypłynęli w morze w poszukiwaniu zaginionych towarzyszy. Z radością ich przywitał i wyściskał, po czym szybko wsiadł na pokład statku, żeby dzikuska go nie odnalazła.
Wypłynęli i powoli oddalili się od brzegu. Dzikuska przybiegła z dzieckiem na plecach, wrzasnęła gniewnie, bełkocząc i przeklinając. W odpowiedzi jej mąż tylko pomachał z pokładu żaglowca kijem z zawieszoną czapką. Dzikuska zrozumiała, że jej mąż nie wróci i rzuciła się w morze. Płynęła wściekle naprzeciw falom, ale nie mogła dosięgnąć statku. Wtedy zdjęła dziecko z pleców, chwyciła je za obie nogi i gwałtownie rozerwała na pół. Rzuciła jedną połową w stronę marynarza, aby go zabić, ale nie trafiła. Drugą rzuciła w stronę wyspy.
W ten sposób marynarz uszedł z życiem. Jego towarzysze zabrali go hen daleko ku rodzinnym stronom, a dzikuska została sama.
Korekta: Angelika Kosieradzka
Opowieść pochodzi z Gramady, dawniej wsi, obecnie miasta i gminy w północno-zachodniej Bułgarii, w regionie naddunajskim, niedaleko Widynia. Miasto jest znane z wyjątkowego przyrodniczego fenomenu, jakim są formacje skalne w postaci głazów z dziurą w środku (bg. Чутурите) - prawdopodobnie pozostałości po bardzo starym, skamieniałym lesie. Skały zostały ogłoszone pomnikiem przyrody w 1968 roku. Miasto Gramada jest częścią turystycznej trasy z Widynia do Bełogradczika.